sobota, 15 listopada 2014

Opowiadanie ze zdjęciem

Część z Was pewnie słyszała o konkursie na opowiadanie w gazecie "Victor Gimnazjalista". Wybiera się zdjęcie i pisze o nim historię. Ponieważ wysłałam moją pracę, ale nie udało mi się wygrać, postanowiłam podzielić się nią z Wami :)






Teatr

Dzień zaczynał się jak zwykle. Smutno. O szóstej przywitał mnie szum deszczu. Otworzyć oczy. Wstać z łóżka. Śniadanie. Nie, bez śniadania. Kawa… nie, wystarczy mocna herbata. Szkoła. Dziwne… czułem wręcz śmieszny lęk przed szkołą, paraliżujący mnie każdego ranka. Przecież nigdy nie byłem wyśmiewany, poniżany, czy choćby obgadywany, pomimo nienaturalnie niskiego wzrostu... Ten dziwny strach był - nawet dla mnie samego - po prostu zagadką.
Mimo wszystko przecież poszedłem tam, jak zawsze. Wolno, bez pośpiechu… powłócząc nogami w strugach deszczu. Czując się w wielkim gmachu bardziej samotny niż zwykle, umknąłem przed “kolegami” i skuliłem się na podłodze przy drzwiach klasy.
Zamknąłem oczy. Przestałem słyszeć, co się dzieje wokół mnie, odpływałem, odchodziłem, znikałem...
Tęskniłem za tym miejscem. Często tu przychodzę.
Otworzyłem oczy. Nadal byłem skulony, ale teraz nie słyszałem nic poza ciszą.
Wyprostowałem się, zszedłem z wysokiego stołka i rozejrzałem, wyjątkowo próbując odgadnąć, gdzie właściwie jestem. Dotąd się nad tym nie zastanawiałem. Wszystko tu było znacznie większe niż powinno, a ja sam byłem mniejszy i młodszy niż powinienem. Tak naprawdę znów byłem małym chłopcem, szarym i smutnym. Stałem na wielkiej scenie, w teatrze wypełnionym po brzegi ludźmi. Nie czułem się onieśmielony, wręcz przeciwnie: tylko tu czułem, że jestem na swoim miejscu.
W najgorszych, najcięższych momentach życia przychodziłem właśnie w to miejsce.
Żyłem nim, śniłem i marzyłem tylko o nim. Nie poznałem go do końca, ale kochałem je. Dopiero kiedy czas się nie liczy, kiedy nic tak naprawdę się nie liczy, można się poczuć naprawdę bezpiecznie. Ja mogę się poczuć naprawdę bezpiecznie. Wstałem. Z widowni dobiegły nietłumione śmiechy: tu zawsze byłem tym, kim się czułem - zupełnie niezależnie od wieku, a to miejsce istniało przecież od… zawsze. Uśmiechnąłem się, jakbym opowiedział dobry dowcip, przecież wiedziałem, co tak rozbawiło publiczność.Teatralnym gestem zdjąłem z głowy wysoką czapkę pajaca i ukłoniłem się. Śmiechy zamieniły się w brawa. Czy naprawdę na nie zasłużyłem? Czy zrobiłem coś ważnego? Uśmiechnąłem się szeroko i znów ukłoniłem. Ludzie wstali i zaczęli gwizdać, krzyczeć i machać.
Czułem się lepiej jako dziecko, w swojej czapce. Zrozumiałem to. Tłum dalej hałasował.
Chcą, żebym z nimi został.
Ja też tego chcę, tu jest dobrze, lepiej niż w rzeczywistości, niż w realnym, dalekim świecie.
Ale trzeba wracać, trzeba żyć… Nawet ten dźwięk jest znajomy, przypomina przytłumiony gwar rozmów na przerwie. I deszcz.
Założyłem na głowę czapkę i wróciłem na krzesło.
Zgarbiłem się, oparłem brodę na ręce. Trzeba wracać. Trzeba się nauczyć czerpać odwagę i siłę do życia z niezwykłości tego miejsca.
Ludzie zamarli w bezruchu, a w ciszy, która zapadła, usłyszałem szalony łomot własnego serca. Mimo przemyśleń, mimo zrozumienia czułem, że robię to wbrew sobie, że nie powinienem tego robić. Jeszcze chwila. Ostatnia.
Zamknąłem oczy. Powrót zawsze jest trudniejszy, bo wracać można tylko do domu, a tamto miejsce nie jest domem. Powoli znów zacząłem słyszeć odgłosy codzienności.
Na szkolnym korytarzu zaroiło się od uczniów. Podniosłem się z podłogi, pobieżnie otrzepałem ubranie i wszedłem do klasy. Wszyscy już zajęli miejsca, więc dwadzieścia pięć par oczu śledziło każdy mój ruch. Spojrzałem w okno i przez chwilę w strugach deszczu dostrzegłem twarz małego chłopca. Patrzył na mnie i uśmiechał się, ale krople wody spływały po jego drobnej twarzy jak łzy. Naśladując mój ruch szybko podniósł rękę do głowy i teatralnym gestem zdjął wysoką czapkę pajaca. Postawiłem ją na stole koło dużego zeszytu. Potem otworzyłem go powoli i powiedziałem:
- Wyjmijcie długopisy i zapiszcie temat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz