Teatr
Dzień zaczynał się jak zwykle.
Smutno. O szóstej przywitał mnie szum deszczu. Otworzyć oczy. Wstać z łóżka.
Śniadanie. Nie, bez śniadania. Kawa… nie, wystarczy mocna herbata. Szkoła.
Dziwne… czułem wręcz śmieszny lęk przed szkołą, paraliżujący mnie każdego
ranka. Przecież nigdy nie byłem wyśmiewany, poniżany, czy choćby obgadywany,
pomimo nienaturalnie niskiego wzrostu... Ten dziwny strach był - nawet dla mnie
samego - po prostu zagadką.
Mimo wszystko przecież poszedłem
tam, jak zawsze. Wolno, bez pośpiechu… powłócząc nogami w strugach deszczu.
Czując się w wielkim gmachu bardziej samotny niż zwykle, umknąłem przed
“kolegami” i skuliłem się na podłodze przy drzwiach klasy.
Zamknąłem oczy. Przestałem słyszeć,
co się dzieje wokół mnie, odpływałem, odchodziłem, znikałem...
Tęskniłem za tym miejscem. Często tu
przychodzę.
Otworzyłem oczy. Nadal byłem
skulony, ale teraz nie słyszałem nic poza ciszą.
Wyprostowałem się, zszedłem z
wysokiego stołka i rozejrzałem, wyjątkowo próbując odgadnąć, gdzie właściwie
jestem. Dotąd się nad tym nie zastanawiałem. Wszystko tu było znacznie większe
niż powinno, a ja sam byłem mniejszy i młodszy niż powinienem. Tak naprawdę
znów byłem małym chłopcem, szarym i smutnym. Stałem na wielkiej scenie, w
teatrze wypełnionym po brzegi ludźmi. Nie czułem się onieśmielony, wręcz
przeciwnie: tylko tu czułem, że jestem na swoim miejscu.
W najgorszych, najcięższych
momentach życia przychodziłem właśnie w to miejsce.
Żyłem nim, śniłem i marzyłem tylko o
nim. Nie poznałem go do końca, ale kochałem je. Dopiero kiedy czas się nie
liczy, kiedy nic tak naprawdę się nie liczy, można się poczuć naprawdę
bezpiecznie. Ja mogę się poczuć naprawdę bezpiecznie. Wstałem. Z widowni
dobiegły nietłumione śmiechy: tu zawsze byłem tym, kim się czułem - zupełnie niezależnie
od wieku, a to miejsce istniało przecież od… zawsze. Uśmiechnąłem się, jakbym
opowiedział dobry dowcip, przecież wiedziałem, co tak rozbawiło
publiczność.Teatralnym gestem zdjąłem z głowy wysoką czapkę pajaca i ukłoniłem
się. Śmiechy zamieniły się w brawa. Czy naprawdę na nie zasłużyłem? Czy
zrobiłem coś ważnego? Uśmiechnąłem się szeroko i znów ukłoniłem. Ludzie wstali
i zaczęli gwizdać, krzyczeć i machać.
Czułem się lepiej jako dziecko, w
swojej czapce. Zrozumiałem to. Tłum dalej hałasował.
Chcą, żebym z nimi został.
Ja też tego chcę, tu jest dobrze,
lepiej niż w rzeczywistości, niż w realnym, dalekim świecie.
Ale trzeba wracać, trzeba żyć… Nawet
ten dźwięk jest znajomy, przypomina przytłumiony gwar rozmów na przerwie. I
deszcz.
Założyłem na głowę czapkę i wróciłem
na krzesło.
Zgarbiłem się, oparłem brodę na
ręce. Trzeba wracać. Trzeba się nauczyć czerpać odwagę i siłę do życia z
niezwykłości tego miejsca.
Ludzie zamarli w bezruchu, a w
ciszy, która zapadła, usłyszałem szalony łomot własnego serca. Mimo przemyśleń,
mimo zrozumienia czułem, że robię to wbrew sobie, że nie powinienem tego robić.
Jeszcze chwila. Ostatnia.
Zamknąłem oczy. Powrót zawsze jest
trudniejszy, bo wracać można tylko do domu, a tamto miejsce nie jest domem.
Powoli znów zacząłem słyszeć odgłosy codzienności.
Na szkolnym korytarzu zaroiło się od
uczniów. Podniosłem się z podłogi, pobieżnie otrzepałem ubranie i wszedłem do
klasy. Wszyscy już zajęli miejsca, więc dwadzieścia pięć par oczu śledziło
każdy mój ruch. Spojrzałem w okno i przez chwilę w strugach deszczu dostrzegłem
twarz małego chłopca. Patrzył na mnie i uśmiechał się, ale krople wody spływały
po jego drobnej twarzy jak łzy. Naśladując mój ruch szybko podniósł rękę do
głowy i teatralnym gestem zdjął wysoką czapkę pajaca. Postawiłem ją na stole
koło dużego zeszytu. Potem otworzyłem go powoli i powiedziałem:
- Wyjmijcie długopisy i zapiszcie
temat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz