Część I
Nazywam się Kigus i
opowiem wam mój sen, który skłonił mnie do spisania tej historii.
Przyśniły mi się zielone
pola, pełne ludzi. Byli to ludzie tacy jak nasz niewolnik, czyli wcale nie
ludzie. Byli to elfowie, prawdziwi, żywi, wolni. Stali w wielkich kręgach pod
gwiazdami i szeptali. To były zaklęcia, dobre zaklęcia. Kiedy brali oddech, na
niebie zapalały się kolejne gwiazdy. Elfowie trzymali się za ręce, a ja
widziałem, jak po policzkach płyną im łzy, zupełnie inne od ludzkich. Były
srebrne i błyszczące jak gwiazdy. I kiedy te łzy kapały na trawę, wyrastały z
niej srebrne kwiaty, świecące jak gwiazdy. Biło od nich chłodne, piękne światło
i rozświetlały ziemię jak gwiazdy rozświetlają niebo. Całe pola pokryły się
kwiatami, a czarodziejska poświata padała na twarze elfów, skrzywione w
cierpieniu. Coraz mocniej ściskali swe ręce, coraz głośniej wypowiadali
zaklęcia.
Nagle znalazłem się w
środku najmniejszego, wewnętrznego kręgu. Obracałem się dookoła, oglądając
twarze, jednak ciągle miałem ochotę obejrzeć srebrne kwiaty. Wtedy elfka, do
której stałem przodem, zapłakała i srebrny kwiat wyrósł tuż przed moimi
stopami. Klęknąłem i powoli dotknąłem go końcem palca. Był chłodny, a w
miejscu, w którym zetknął się z moją skórą, przybrał jeszcze chłodniejszy,
błękitny odcień. Po całym ciele przebiegł mi dreszcz. Nie bardzo wiedziałem, co
się ze mną dzieje, ale nie chciałem o tym myśleć. Magiczny kwiat mnie
hipnotyzował. Im dłużej na niego patrzyłem, tym bardziej chciałem go zerwać. Z
lękiem objąłem srebrne płatki i miałem wrażenie, że roślinka drży, jakby
czekając na to, co się stanie. Zacisnąłem rękę na łodyżce. “Teraz albo nigdy”
pomyślałem i szarpnąłem ręką. Prawie krzyknąłem, kiedy zobaczyłem na ręce krew.
Kwiat dalej tkwił w ziemi, a na mojej dłoni widniała głęboka rana. Z
niedowierzaniem patrzyłem na dzieło elfów. Z zacięcia spłynęło kilka kropel, jedna
po drugiej spadły na kwiat.
Wtedy kilka rzeczy
wydarzyło się jednocześnie. Elfka z dalszego rzędu krzyknęła, upadła na ziemię
i zniknęła, kwiat zgasł, poszarzał, wreszcie zbrązowiał i zapadł się w ziemię,
a elfowie zaczęli wykrzykiwać zaklęcia. Nie patrzyli na mnie, zaczęli się jakby
rozpływać w moich oczach, a ich krzyk stał się bardziej jednolity i wtedy
zrozumiałem, że to mój krzyk.
Obudziłem się przerażony
w cichej i ciepłej sypialni. Wschodziło słońce.
Tego dnia urodziła się
moja córka.
Była to pierwsza od wielu
pokoleń dziewczynka w naszym rodzie.
-
Czy ona nie jest
piękna? - pytała mnie żona, sama piękna jak letni wieczór. Ale moja córka
rzeczywiście była piękna. I wiedziałem, że urodą prześcignie nie tylko swoją
matkę, ale również wszystkie kobiety w mieście, może nawet w kraju.
A historia, o której
wspomniałem, jest o elfie. Mój sen, na kilka tygodni przyćmiony narodzinami
córki, powrócił do mnie. Nie mogłem przestać o nim myśleć i zapragnąłem sobie
przypomnieć, skąd w moim domu wziął się przedstawiciel dziwnego elfickiego
gatunku. To musiało być bardzo, bardzo dawno temu, a pisząc to mam na myśli, że
musiało dziać się to kilkanaście pokoleń temu, w czasach, gdy elfowie byli
liczni, a niewolnictwo aprobowane.
Teraz stosunek do
“bezpłatnej pomocy domowej” jak łagodzi się to zjawisko, jest raczej
nieprzychylny. Oczywiście przyjęło się, że bogate, wielopokoleniowe rody,
pełniące w mieście znaczące funkcje, mają do dyspozycji tego rodzaju służbę,
ale zrezygnowano z targów niewolników. Zaś o oficjalnych polowaniach na elfy i
pół- czy nawet ćwierćelfy nie słyszano od czasów dziadka mojego dziadka.
Nasz niewolnik
najprawdopodobniej pojawił się u nas za czasów Gilbura Najstarszego (pominę
opisywanie, czyjego dziadka był dziadkiem i ile pokoleń oddziela go od mojego).
W tym momencie przypadkowym czytelnikom, może wydać się dziwny wiek mojego
niewolnika, ale niewtajemniczonym wyjaśnię, że elfowie są nieśmiertelni i wiek,
przynajmniej w sensie fizycznym, nie ma na nich żadnego wpływu. Ponieważ jednak
nie przyjęło się mówić o niewolnikach zbyt wiele, pominę resztę szczegółów
jego… inności. Dodam tylko, że elfów zniewolono nie bez powodu i nie bez powodu
uznano ich za gatunek wymarły. W naszym świecie wszystko ma powód.
We wszystkich starych
pamiętnikach i kronikach nie znalazłem nic o niewolniku, poza tym, że przez
niektórych panów domu był chwalony za rzetelną pracę, szczególnie w okresie,
gdy handel elfami stał się na krótko całkowicie zakazany i trzeba było uważać,
by “darmowego pracownika” nie stracić. Bo nieśmiertelność nie odnosi się między
innymi do: urazów mechanicznych…
Ze wstrętem odrzuciłem od siebie dziennik. “Urazy mechaniczne”
“darmowego pracownika” to bzdury. Chciałbym wam sam opowiedzieć moją historię,
bo chociaż zaczęła się wiele setek lat temu, pamiętam ją doskonale i wciąż
przypominam, we śnie powracając do najpiękniejszych momentów życia. Bo to ja
jestem niewolnikiem. Mam też imię, zapomniane i stare, ale zapisane przeze mnie
zaraz po dostaniu się do niewoli. Nie umiem go wymówić, bo jest zapisane runami
i w języku, którego już nie pamiętam, ale wiem, co znaczy w języku ludzi.
Znaczy “przysięga”. Pewnie nie wiecie, jak smutno jest zapomnieć swoje imię.
Pamiętam jednak, jak wymawiali je moi przyjaciele: z miłością i oddaniem. I
nigdy nie traktowali mnie jak gorszego. Byliśmy równi.
Część II
Urodziłem się w elfickim kraju, bardzo pięknym. Od ludzi
oddzielają go wysokie, zawsze ośnieżone góry. Królują w nim rozległe łąki,
pełne zielonej trawy i kwiatów. Na brzegach naszej krainy rozciągają się dzikie
puszcze. Są nam bardzo przyjazne, bo nie niszczymy ich i nie karczujemy, a
palimy tylko suche drzewa. W naszym kraju żyje się zgodnie z naturą. Budujemy
domy z kamienia lub mieszkamy na drzewach, jemy owoce wszystkich roślin i
pijemy wodę ze wszystkich potoków, bo jest ona czysta i wspaniale gasi pragnienie.
Przyjaźnimy się ze zwierzętami, a ukochane przez nas drzewa budzimy do życia,
by mówiły i ruszały się i by mogły bronić wielkich puszcz przed zachłannymi
ludźmi, którzy coraz śmielej zapuszczają się w te części świata. Na długie lata
zapomnieli o naszym istnieniu i były to piękne lata, szczęśliwe i pełne
śmiechu, oświetlane światłem gwiazd. W końcu jednak przypomnieli sobie o nas,
ale przestali wierzyć w nasze istnienie i uznali nas za legendę. Właśnie wtedy
zapragnęli posiąść nasze bogactwa, których tak naprawdę nigdy nie gromadziliśmy
i zasiedlić nasze ziemie, których nigdy nie zasiedlaliśmy w ich znaczeniu tego
słowa.
Dotarli do nas za dnia, kiedy chowaliśmy się w puszczy.
Elfów razi światło słońca, wolimy od niego światło naszych
ukochanych gwiazd. Za dnia chowamy się w naszych chatkach lub w zacienionych
lasach. Nigdy nie śpimy, ale odpoczywamy właśnie w dzień. Noc jest dla nas jak
dzień dla ludzi, czujemy się wtedy najlepiej i jesteśmy w pełni sił.
Ludzie przynieśli ze sobą broń i wtargnęli do naszych wiosek.
Dotąd nigdy nie musieliśmy używać broni, ale pomimo tego i pomimo oślepiającego
słonecznego blasku wciąż byliśmy silniejsi od słabego gatunku ludzkiego.
Elfowie są silni i mądrzy, nieśmiertelni, nigdy nie muszą spać i nigdy nie
czują pociągu do bogactw. Są więc całkowicie odmienni od ludzi.
Tym razem udało się nam ich pokonać, nie zabijając, co najwyżej
raniąc. Pozwoliliśmy wrócić im do ojczyzny, mając nadzieję, że zdecydują się
zostawić nas w spokoju. Niestety jednak nie znaliśmy ludzi, a raczej znaliśmy
ludzi sprzed wielu lat, a wiele lat temu ludzie byli mniej mściwi i zapalczywi,
nie przepełniały ich gniew i gorycz, a ich myśli nie zatruwała miłość do rzeczy
materialnych. Niestety ludzie, którym darowaliśmy życie, powrócili w większej
liczbie i pokonali nas. Niewielu udało się uciec, znaczna większość została
schwytana i zabrana do ludzkich krain, nazywanych państwami. Polowania
powtarzały się, aż w końcu zdziesiątkowani elfowie rozpierzchli się po całym
świecie. Ścięli włosy, założyli ludzkie ubrania i wmieszali się pomiędzy swoich
oprawców. Chcieli ratować resztę współplemieńców, ale w większości doprowadziło
to do tego, że zniewalano także ich. Elfowie żenili się i wychodzili za ludzi,
by zapewnić sobie bezpieczeństwo, ale całkowicie bezpieczni nie byli nigdy ani
oni, ani ich potomstwo. Wielu ludzi zdawało sobie sprawę o ich obecności w
miastach. Ludzie zdradzali swoich małżonków, sprzedawali na targach własne
dzieci. To były straszne czasy; czasy, w których zginęło najwięcej elfów. Dla
elfa niewola jest groźna tylko z jednego powodu: jeżeli stracimy nadzieję i
chęć do życia lub zapomnimy o naszej ojczyźnie i braciach, umieramy. Giniemy,
kiedy już nie chcemy żyć. A wierzymy, że po śmierci wszyscy spotykamy się w
krainie zielonych pól, puszcz i gór, w których nie ma ludzi i w których
nareszcie jesteśmy bezpieczni. W krainach tych czas nie ma znaczenia, więc lata
życia naszych braci mijają jak kilka chwil i jesteśmy razem. Wszyscy.
Najgorsze w niewoli było to, że żyłem. Mogłem żyć, póki na
ulicach miast widziałem braci i wiedziałem, że choć nieszczęśliwi, wciąż są
żywi. Ale potem, po wielu latach, podczas których wzrastała w nas złość i
tęsknota za domem, a malała nadzieja na wolność, handel elfami został
ograniczony. Uznano nas za gatunek wymarły. Wtedy handlarze wprowadzili czarny
rynek, na których sprzedawano okaleczone istoty, upodobnione do ludzi. Od blasku
słońca nasze oczy gasły. Nasze włosy, obcinane krótko, przestawały być długie i
we wszystkich kolorach; raz obcięte stawały się szare i matowe, martwe. Nasze
charakterystyczne uszy przycinano, tak by wyglądały jak ludzkie, ale byśmy
wciąż mogli słyszeć. Skóra ciemniała nam od słońca, ręce zdzierały się od
pracy, kiedy zgarbieni, ze zmrużonymi oczami dźwigaliśmy ciężary. Trzymano nas w
ciasnych, drewnianych klatkach, przez co kochane przez nas noce stawały się
torturą. Nie widzieliśmy gwiazd i nie mogliśmy porozumieć się z braćmi nawet
myślami. Zaś zranione, umierające drzewa jęczały wokół nas, błagając o śmierć.
Kazano nam jeść zmiażdżone rośliny, całe, nie tylko ich owoce, które rośliny
same ofiarują jako pożywienie. Jednak najgorsze było mięso. Kazano nam jeść
zwierzęta, które były nam równe, które kochaliśmy i które otaczaliśmy
szacunkiem w naszej ojczyźnie. Z bezsilności wylaliśmy wiele łez, ale
pozbawione blasku gwiazd nasze kwiaty ginęły nim zdążyły w pełni rozkwitnąć. Z
biegiem lat nasze oczy wyschły, a coraz żadziej ronione łzy utraciły moc
pobudzania do życia nocnych kwiatów. Wiele dziesiątek lat przetrwaliśmy w
ciasnych klatkach, żyjąc tylko dlatego, że żyli inni.
Później po kolei wypuszczano nas i oddawano ludziom. Jakbyśmy
byli przedmiotami. Chociaż ludzie brzydzili się nas dotykać, oglądali nas i
wybierali najsilniejszych. Byliśmy jednak zbyt słabi, by stawić im opór. Musieliśmy
dla nich pracować, na każde zawołanie. Na ich polecenie śmialiśmy się i
płakaliśmy, pracowaliśmy i byliśmy bici, pozwalaliśmy sobą pomiatać i karać się
za bycie elfami. Nienawidziliśmy ludzi i nie mogliśmy wybaczyć im tego, że
wzbudzają w nas takie uczucie. Było nam ich również żal, ubolewaliśmy nad ich
głupotą i ignorancją, ale nie byliśmy w stanie się uwolnić. I kiedy nadzieja
zaczęła umierać, a wraz z nią zaczęli umierać ostatni elfowie, jak światło w
tunelu pojawiły się gwiazdy.
Na krótkie chwile znów przenosiliśmy się do naszych krain i
znów byliśmy razem. Spotykaliśmy się na polach, jak duchy; myśli żywych i
wspomnienia o zmarłych. Pola błyszczały setkami kwiatów, drzewa otaczały nas,
spragnione naszego towarzystwa, a zwierzęta wychodziły z puszczy i ocierały się
o nasze nieprawdziwe ręce. Nasze twarze bladły i wygładzały się, włosy
odrastały, oczy zaczynały błyszczeć i otwierały się szeroko, chłonąc gwiezdny
blask. Uszy okazywały się być całe i nieuszkodzone. Nadzieja wstąpiła w nasze
serca. Po wieczności niewoli nastała nowa wieczność. Chcieliśmy uciec.
Zaczynaliśmy snuć plany i chociaż wraz ze wschodem słońca wracaliśmy do smutnej
codzienności, brudni i okaleczeni, odzyskiwaliśmy siłę. To, co napisał o tym
Kigus, było prawdziwe: nasza siła fizyczna wypływa z siły wnętrza, umysłu, z
nadziei i czystego serca. Jeżeli mamy coś, w co możemy wierzyć, stajemy się
niezniszczalni, nie do pokonania. Żywimy się światłem gwiazd, karmimy nim nasze
serca, nasze dusze i nasze umysły, ożywiamy nim nasze nocne kwiaty. Staliśmy
się ciepli, żywi. Co noc byliśmy razem. Ożywiliśmy nasze historie, na nowo
przypomnieliśmy sobie swoje imiona, odzyskaliśmy wiarę. Aż do dzisiaj.
Moja historia trwa. Czekam na noc, staram się przeżyć dzień i
marzę o dniu, w którym powrócę do domu. Po raz pierwszy od setek lat, od
milionów dni wierzę w wolność.
Część III
Narodziny córki Kigusa było wielkim wydarzeniem. Uroczyste
kolacje, wizyty krewnych i przyjaciół oznaczały dla mnie nie tylko więcej
pracy, ale również kontakt ze światem. Zwykle nie pozwalano mi wychodzić z
domu, a jeżeli już, to w towarzystwie “pana” i ze spętanymi rękami, po to, żeby
w odpowiednim momencie zanieść ciężkie zakupy. Nigdy nie wypuszczali mnie
samego. Wiedzieli, że będę chciał uciec. Ludzie może mogą przyzwyczaić się do
niewoli - tego nie wiem, ale dla elfów wolność jest podstawowym prawem, to ona
rządzi naszym światem i to jej podlegają inne prawa. Wszystkie wyrastają z niej
jak gałęzie z pnia. Pochodzą od niej, jak dzieci od matki. Według nas szacunek
i wolność należą się wszystkim: i elfom, i ludziom, i roślinom, i zwierzętom,
nawet najlichszym robaczkom. Uczymy się o nich, studiujemy ich budowę i
przystosowania do życia nie po to, by nimi władać, ale po to, by im pomagać. By
naprawiać krzywdy wyrządzane im przez ludzi.
Nie lubię wychodzić z domu.
Na ulicach widzę bezdomne dzieci. Uwiązane na łańcuchach psy.
Nie rozumiem, jak ludzie mogą przejść obok nich obojętnie. Ich oczy - i
dziecięce, i psie - mają taki sam, przeszywający serce wyraz: wierność. Pokora.
Nadzieja. Smutek. Litość. Nie pogarda dla ciemiężycieli i obojętnych
przechodniów, litość, oni się nad nimi litują, wciąż im wybaczają, żałują, że
te biedne istoty są pozbawione serc.
Znowu jednak zbaczam z tematu. Tak naprawdę chciałem napisać,
że narodziny córki Kigusa wzbudziło poruszenie nie tylko wśród zajętych
gromadzeniem bogactw mieszczan. Kiedy wreszcie dano mi - cytuję żonę “pana” -
święty spokój, mogłem wystawić końce palców przez wąskie okienko mojej celi.
Zbliżyłem twarz do kraty i pozwoliłem, by padł na nią blask gwiazd.
-
Vereno ni thaed… - wyszeptałem. Nie zdążyłem poznać wszystkich
zaklęć naszego plemienia, ale to jedno niezmiennie tkwiło w mojej pamięci przez
setki lat. Dosłownie tłumaczone znaczy: “Zabierz mnie do domu”, ale ponieważ
zostało stworzone tysiące lat temu, język zdążył zmienić się na tyle, że nikt
już by tak nie powiedział. To dzięki tym trzem słowom co noc wracałem na pola i
spotykałem moich braci.
Stałem w czwartym kręgu, ale nie miało to większego znaczenia,
bo czułem wszystkich braci, jakby ich dusze przenikały moją.
Z konieczności nie napiszę, jak brzmiały nasze rozmowy
(bezgłośne) w prastarym elfickim języku. Zamieszczę w tym dzienniku
przetłumaczony zapis.
Nie używamy słów, by przekazywać sobie informacje, ale czasami,
kiedy ktoś pomyśli o czymś, co jest ważne, dyskutujemy w mniej chaotyczny od
wymiany myśli sposób.
-
Gwaedh, czy to prawda? W domu twoich ludzi narodziła
się dziewczynka?
-
To prawda, pani. - Zwracamy się per “pani” do starszych
elfek. Z kolei młode elfki nazywają starych elfów “panami”. Jest to jednak
tylko zwrot grzecznościowy, nie ma nic wspólnego z ludzkim “panem” oznaczającym
właściciela.
Pierwszy krąg zadrżał. Najstarsi i najdostojniejsi elfowie
spojrzeli na mnie.
-
To ważna wiadomość. - powoli przyznał Ethir.
-
Nadchodzi nowy czas… - z przejęciem oznajmiła pani. Pod
jej stopami wyrosły dwa nocne kwiaty.
Nie rozumiałem, co oznaczają dla nas te narodziny, ale
milczałem. Wiedziałem, że pierwszy krąg prędzej czy później przemówi słowami
jasnymi dla wszystkich.
-
Jesteś pierwszym pojmanym, w którego domu to się stało.
Nigdy jeszcze nie przyszła na świat przyszła ciemiężycielka przeciwnej płci.
-
Wrócimy do domu… - nocne kwiaty rozświetliły pole, czy
raczej wspomnienie o nim.
-
To dziecko, ta dziewczynka, to znak, by zacząć działać.
Znak i jednocześnie bezpośrednie wezwanie.
Byłem nie mniej poruszony od innych. Kręgi falowały, zaklęcia
cichły, trzymaliśmy się za ręce na wielkim cmentarzysku straconej nadziei,
nagle rozbudzonej blaskiem nocnych kwiatów.
-
Musisz zbliżyć się do tej dziewczynki, poznać ją
dobrze, a kiedy dorośnie… Będziesz musiał sprawić, żeby cię pokochała. Tak
mocno, by podarowała ci wolność. I byś mógł pomóc nam uciec.
-
To jest niemożliwe… - wyszeptałem - w ludzkim sercu
nikt nie jest w stanie wzbudzić tak silnego uczucia… prawdziwego uczucia. A już
z całą pewnością nie jest go w stanie wzbudzić elf.
-
Widziałeś, jak ludzkie matki patrzą na swoje dzieci?
Jak je karmią, wychowują? Czym różnią się od wilka karmiącego szczenięta? Od
ptaków uczących pisklęta latać? Czym różnią się od nas? W świecie ludzi
istnieje prawdziwa, bezinteresowna miłość. Jest rzadka i niełatwo ją wzbudzić,
tym bardziej udać i poświęcić…
-
Poświęcić? - przerwałem pani. To jedno słowo nie
pasowało do jej przemowy. Nagle razem ze zrozumieniem przyszedł strach. Ludzkie
dziecko. - Poświęcić miłość? Czy to dziecko, urodzone dzisiaj?
-
Synu - łagodnie przemówił Fae - jak zakończyłbyś tę
sprawę? Co zrobiłbyś z tą ludzką dziewczynką?
-
Zostałaby w domu. Podarowałbym jej wolność.
-
Już raz podarowaliśmy ludziom wolność, nie pamiętasz?
-
Nie wierzę wam! - zawołałem, czując na policzakch łzy
przerażenia i żalu - wasze serca są jak serca ludzi, nie wierzę wam! Ufałem
wam, kochałem was, żyłem dla was i nie zabijałem, bo tak mi kazaliście! A teraz
chcecie, żebym poświęcił dziewczynkę? Która dopiero się urodziła, która nic wam
nie zrobiła?
-
Nie masz wyjścia - twardo oznajmił starzec (rzecz jasna
po elfach nie widać wieku) - przykro mi. O sobie możesz decydować, ale to jest
nasz wybór. Nasza decyzja.
-
Nie zrobię tego - oświadczyłem, nie wierząc w to, co
szłyszę.
-
Umrzesz - powoli i dobitnie powiedział starzec.
-
Jeżeli chcecie - zaproponowałem zimno - to nawet sami
możecie mnie zabić.
-
Przemawia przez ciebie głęboka wiara w to, co mówisz.
Szanujesz nasze zasady, żyjesz nimi. To dobrze. Dokonujesz właściwego wyboru,
odmawiając nam. Nie możemy cię zmusić i nie zamierzamy cię zabić. Ale nie
przyjmujemy ludzi do naszej krainy. Wiesz o tym, to prawo tak samo ważne, jak
to o życiu. Nasze serca są rozdarte i zrobilibyśmy wszystko, żeby temu
zapobiec, ale nie ma innego sposobu. Jesteś naszą ostatnią szansą. Prosimy cię.
Błagamy. Zrób to dla nas - widziałem prawdziwy ból na ich twarzach, a może to
był tylko cień bólu? Ale uwierzyłem im, uwierzyłem, że nadal szanują życie. Że
nie chcą krzywdy tego niemowlęcia.
-
Zrobię to… - powiedziałem, ożywiając gwiezdne kwiaty -
ale potem odejdę z dziewczyną. Nie pozwolę jej wrócić do ludzi i poświęcę
cząstkę mojej wolności. A kiedy umrze, ze starości, z dala od ludzi i elfów,
wtedy do was wrócę.
Część IV
Zapach pojawił się w moich snach nagle. Tak nagle, jak nagle
ludzie się budzą. Nie było go i jest, po prostu. Stałem w drugim okręgu i
poczułem woń tak piękną, że gwiezdne kwiaty wyginały płatki w jej stronę.
Naprzeciwko mnie stała piękna elfka. Oczywiście wszystkie elfki są piękne,
każda z nich ma w sobie gwiazdę, żywą i prawdziwą, ale ona… Ona była moja
gwiazdą.
Stała prosto, wysoka i dumna i uśmiechała się lekko. Proste,
czarne włosy opadały jej na plecy. Jej szare oczy patrzyły spod czarnych rzęs
czysto i chłodno. Była ubrana w długą granatową suknię, bardzo prostą. Jej
delikatne, białe dłonie puściły ręce elfów, obok których stała. Wyciągnęła
ramiona w moją stronę.
-
Gwaedh… - wyszeptała.
-
Harthad… - odpowiedziałem. Tak bardzo ją kochałem! Czy
to dlatego, że jej skóra stawała się złocista, kiedy mnie dotykała? Czy to
dlatego, że śmiała się, kiedy do mnie mówiła? Czy tylko dlatego, że czułem, że
oddałbym jej wszystko?
-
Pamiętaj, co przysiągłeś.
-
Że będę żył i że zrobię wszystko, żeby się uwolnić i
spotkać tu z tobą.
-
Że będziesz żył, nawet jeśli ja umrę… - poprawiła mnie
i dotknęła moich włosów.
Nie mogłem się powstrzymać. Przytuliłem ją i pocałowałem.
Poczułem, jak obejmuje mnie ramionami. Ale kiedy nasze usta się dotknęły,
wstrząsnął nią dreszcz. Zwiotczała dziwnie, jakby straciła przytomność.
Zgarbiła się i skurczyła. Suknia zaczęła się strzępić i zamieniła się w kawałek
brudnej szmaty. Włosy odpadły, pozostawiając nagą czaszkę. Na twarzy pojawiły
się głębokie bruzdy i blizny, oczy, podbite i martwe, zalśniły biało, jakby
ślepe. Z ran na rękach zaczęła kapać krew. Paznokcie u nagich stóp połamały
się, nogi pokryły się siniakami. Harthad upadła na ziemię. Jej uszy były
obcięte, zęby wybite. Z nosa ciekła krew.
-
Popatrz na mnie! - zawołała i zaczęła się śmiać, a jej
śmiech płynnie przeszedł w płacz. Płakała jednak ludzkimi łzami, z wody, nie z
gwiazd. - Moja gwiazda zgasła! Nie mam łez, którymi mogłabym płakać!
-
Harthad… - klęknąłem przy niej - jesteś piękna.
Piękniejsza niż kiedykolwiek. Żyj dla mnie.
-
Przysięgłam… - wyjęczała Harthad - ale już nie chcę,
nie mogę… - płakała jak dziecko. Na jej ciele pojawiały się coraz to nowe rany,
zniszczone ubranie przesiąkło krwią. Krew zakrzepła. Elfka schowała twarz w
dłoniach i płakała.
-
Tak mi przykro, Harthad! - zawołałem, nie wiedząc, co
powiedzieć.
-
Pozwól mi odejść… - poprosiła elfka - zwolnij mnie z
przysięgi.
-
Nie mogę! - krzyknąłem, ściskając jej ramię. - uratuję
cię, obiecuję!
-
Chcę umrzeć! - ryknęła tak straszliwie, że po plecach
przeszedł mi dreszcz. Nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak bardzo cierpi.
-
Daj mi czas… - poprosiłem. Bałem się na nią patrzeć. -
Mam plan, potrzebuję tylko trochę czasu. Uwolnię cię, obiecuję! Będziemy wolni.
-
Chcę umrzeć! - zawołała znowu, blade łzy spływały po
jej twarzy - Nie mam mojej gwiazdy.
-
Ja jestem twoją gwiazdą!- zawołałem i spojrzałem jej w
oczy. - Weź ją. Dotknąłem dwoma palcami zranionej skóry, pod którą jeszcze biło
serce. Harthad zadrżała. Nagle wyrosły wokół niej gwiezdne kwiaty. Rany na
twarzy i ciele zniknęły. Oddychała ciężko. Czułem, jak uchodzi ze mnie życie,
ale wolałem nie myśleć, co to oznacza.
Mrugnąłem.
Wstała, wciąż pokiereszowana, ale gotowa żyć.
Mrugnąłem.
Znów byłem w mojej niewolniczej celi.
***
Następnego dnia zdarzyło się coś, co sprawiło, że cały mój
plan, a także cały plan pierwszego kręgu omal nie legł w gruzach.
Podlewałem właśnie rośliny w pokoju “pani”, która trzymała
swoją córkę na kolanach i śpiewała jej kołysankę. Nie rozumiałem cichych słów.
Po chwili kobieta umilkła i wpatrzyła się w maleńką twarzyczkę.
Po policzku pociekła jej srebrzysta kropla, łza szczęścia.
-
Gdzie jesteś, Kigusie? - zawołała cicho - przyjdź do
mnie i swojego dziecka...
Na korytarzu zadudniły ciężkie, powolne kroki. Ale ja wciąż jak
zaczarowany wpatrywałem się w twarz “pani”. Łezka kapnęła na drewnianą podłogę.
I wtedy spomiędzy desek wychylił się maleńki Gwiezdny Kwiat. “Pan” nacisnął
klamkę. Nie zastanawiając sie długo, schyliłem się szybko i ukryłem kwiatek
wraz z maleńkim korzonkiem w dłoni. Niestety jednak zanim zdążyłem opuścić
pokój, roślinka zwiędła. Uroniłem nad nią łzę, ale…
… Była z wody.
… Była z wody.
Nie zastanawiałem się nad tym, co widziałem. Ani nad tym, co
się dzieje wokół mnie.
Uciekłem do mojej celi.
Zwinąłem się w kłębek pod oknem i drżałem w martwym płaczu.
Kiedy się ściemniło, wystawiłem palce przez kraty.
-
Zabierz mnie do domu… - błagałem moją gwiazdę, ale ona…
nie istniała. Nie czułem jej. Byłem pusty, byłem jak człowiek - smutny,
okaleczony, samotny, zniewolony, w pułapce, którą sam sobie przygotowałem.
Zrozumiałem, co zrobiłem. Oddałem Harthad moją gwiazdę. Oddałem
jej wszystko, co miałem.
Jedyne, czego nie mógł mi zabrać żaden człowiek. Wstydziłem się
tej myśli, ale gdybym wiedział… Nie oddałbym mojej gwiazdy.
Ta myśl była najgorsza.
W tamtej chwili zrobiłbym wszystko, żeby ją odzyskać.
Nie wiem, jak długo leżałem pod oknem, nie wiem, jak później
udało mi się wstać. Pewnie trwało to wiele miesięcy, chociaż nie sądziłem, by
ktokolwiek pozwolił mi tak długo “odpoczywać”.
Ale kiedy znów się podniosłem, powróciła do mnie inna myśl.
Kwiat.
Zebrałem w sobie wszystkie siły i wyszedłem z celi.
Była noc.
Wszedłem do sypialni “państwa”.
Spali.
Podszedłem do “pani” i delikatnie odgarnąłem jej włosy za ucho.
Było to zwykłe, ludzkie ucho.
-
Tak myślałem… - wyszeptałem cicho - półelfka.
Potem podszedłem do śpiącego w kołysce dziecka.
-
Nawet ty… - powiedziałem miękko - masz swoją gwiazdę.
Dotknąłem głowy dziecka. Lekko przekręciłem ją na bok i przyjrzałem się uchu.
Zostało jej może pół roku. Potem okaże się, że cechy ujawniają się u “ćwiartek”
znacznie silniej niż u “połówek”.
Wiedziałem, że to czyste szaleństwo.
Ale straciłem moją gwiazdę.
Wziąłem dziecko na ręce i zabrałem do swojej klitki.
Podniosłem je do okna i pozwoliłem, by na twarz padło mu
światło gwiazd. Dziecko nie poruszyło się.
-
Zabierz mnie do domu… - wyszeptałem błagalnie i
zamknąłem oczy.
Nic się nie wydarzyło, znów popatrzyłem więc na dziewczynkę, z
którą pierwszy krąg wiązał wszelkie nadzieje. Wtedy przyszło mi do głowy, że
nie wiem, jak ma na imię. Myślałem o niej “dziecko”. A przecież imię jest…
Przecież każdy powinien mieć imię. A niezwykłe dziecko, elfie dziecko, powinno
mieć niezwykłe, elfie imię.
Nazwę cię Manadh -
dotknąłem palcem jej czoła i poczułem zimną iskierkę - To znaczy przeznaczenie.
Twoja gwiazda jest mi przeznaczona, Manadh.
Część V
Musiałem nas uwolnić. Wiedziałem, że jeżeli tego nie zrobię, na
Manadh i “panią” spadnie straszliwe niebezpieczeństwo.
Bo co zobaczą ludzie?
Elfkę. Córkę człowieka.
I pomyślą, że “pani” nie tylko jest elfką, ale też że zdradziła
“pana”.
A to nie była prawda.
Prawdopodobieństwo urodzenia “ćwiartki” jest bardzo małe.
“Ćwiartką” może być tylko dziewczynka, urodzona ze związku półelfki i
mężczyzny. Co ciekawe, z tego związku może się zrodzić również półelf lub elf,
ale dziewczynka, która nie byłaby “ćwiartką” urodziłaby się martwa. Tłumaczono
nam to kiedyś, ale było to tak dawno temu… A teraz muszę walczyć o to, by
kiedykolwiek zobaczyć innego elfa.
Jesteśmy tylko my. Przeznaczenie i ja.
Przygotowywałem plan latami. Dla mnie lata były jak dni, ale
Manadh rosła i dojrzewała. Wkrótce chodziła już i mówiła, a zanim zdążyłem
wymyślić coś sensownego, nadeszły jej siedemnaste urodziny.
W panice przypomniałem sobie o pierwotnym planie. Nie mam wiele
czasu, nie wiem, ile czasu mają inni.
Zdecydowałem się na coś, przed czym próbowałem uciec od
siedemnastu lat.
“Ćwiartki” są nieśmiertelne, ale nie są elfami, nie mają więc
wstępu do naszych krain. To oznaczało, że albo będę musiał zabić Manadh, gdy
już mi pomoże, albo będę musiał zostać z nią na wygnaniu na zawsze. Miałem
uwolnić swój naród, zostać bohaterem i resztę życia spędzić jako bezdomny.
Resztę życia, która miała nigdy się nie skończyć. Ani dla mnie, ani dla niej.
Tym bardziej nie mógłbym jej zabić. Dla mnie bowiem, jeżeli
ktoś wygląda jak elf i jest nieśmiertelny, nie jest człowiekiem. Jest… elfem.
Manadh była wrażliwa. Była to odziedziczona po przodkach typowo
elfia cecha - jako półelfka mogłaby udawać, że nie cierpię, ale jako ćwiartka
musiała mi pomóc.
I tak się stało.
Którejś zimnej, a dla mnie także bezgwiezdnej nocy weszła do
mojej celi. Byłem brudny, obszarpany i obolały, jak zwykle, ale dodatkowo od
dawna nic nie jadłem ani nie piłem, ponieważ “pan” i “pani” mieli jakieś swoje
problemy i musieli się na kimś wyżyć.
Kiedy cicho otworzyła drzwi, zobaczyłem elfkę. Nie miała
jeszcze bardzo wyraźnych uszu, ale poza tym wyglądała jak my. Szczupła i
wysoka, ubrana w białą koszulę nocną. Jej długie, kruczoczarne włosy spływały
miękkimi falami aż do pasa, a jej olbrzymie fiołkowe oczy kryły jej gwiazdę.
-
Witaj, Manadh… - pomyślałem, nie mając sił, by mówić.
-
Nazywam się… - powiedziała, ale przerwałem jej:
-
Twoje imię oznacza “przeznaczenie”.
Zamilkła, speszona. Podeszła z wahaniem i wyciągnęła ręce.
Trzymała w nich kawałek chleba.
-
Nie jest świeży - powiedziała żałośnie - bo musiałam
skraść go kurom.
-
Dziękuję - uśmiechnąłem się do niej, nie zmieniając
wyrazu twarzy. Chleb rzeczywiście był twardy i suchy jak kamień, ale nie
zastanawiałem się nad tym. Bardziej pochłaniały mnie rozmyślania o jej
zdolnościach.
Chociaż uciekła zaraz po tym, jak zabrałem chleb i nawet mnie
nie dotknęła, bez problemu rozumiała, co do niej mówię. Nie potrafiła lub nie
chciała mi odpowiedzieć, najwyraźniej w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że nie
mówię normalnie (w ludzkim znaczeniu), ale… była niesamowita. Po raz pierwszy
pomyślałem, że nie jest zła. Nie jest moim wrogiem, a nawet próbuje mi pomóc,
to ja, zawsze szlachetny i cierpliwy, wierny elf, chcę ją wykorzystać i…
Nie byłem w stanie wypowiedzieć tego słowa.
Wiedziałem, że tego nie zrobię.
Czas spełnić swoją powinność, swoje przeznaczenie, jeszcze raz
być wiernym, cierpliwym, dobrym elfem i poświęcić się dla rasy.
Czas się uwolnić.
Część VI
Przychodziła do mnie coraz częściej, najpierw tylko na chwilę i
bardzo niepewnie, potem już codziennie i zostawała znacznie dłużej.
Wiedziałem, że wciąż jest bardzo skrępowana, ostatecznie byłem
jej niewolnikiem, jej przedmiotem.
Ale ona była inna. Udawała, że granica, która wyznaczyli jej
przodkowie, nie istnieje.
Zawsze przynosiła ze sobą dwa kubki gorącej herbaty i swoją
kołdrę. Potem siadała na podłodze (nie miałem łóżka, tylko koc, w który zimą z
konieczności się owijałem) i rozmawialiśmy. Na początku o niczym, o pogodzie.
Później zaczęliśmy rozmawiać o mnie.
Zaczęła od tego, że trzeba mi uprać koc i ubranie.
Potem nie oddała mi moich starych łachów i wystrzępionego
pledu, tylko stare (ale ciepłe) ubranie swojego ojca i grubszy koc.
Podziękowałem jej. Zawsze mówiłem do niej w myślach.
Zastanawiałem się, czy w końcu zda sobie z tego sprawę. Kiedy jednak poczułem,
że nie jest już aż tak spięta, zapytałem o to wprost.
Zrobiła wielkie oczy i pokręciła głową, a potem wyszła i nie wracała
przez kilka dni.
Jednak kiedy wróciła, prawie poczułem, jak topnieje bariera
między nami.
Płakała.
Wbiegła do mojej klitki i nie patrząc na mnie, odgarnęła włosy
za uszy. Potem ukryła twarz w dłoniach i przez dłuższy czas słyszałem tylko jej
pochlipywanie.
Powoli przysunąłem się do niej i delikatnie z powrotem
przykryłem jej uszy włosami. Pilnowałem, żeby nie dotknąć jej skóry, ale i tak
poczułem, że… jest nasza. Po prostu. Dlaczego było w niej więcej z elfki niż z
człowieka?
Nie wiedziałem.
Kiedy poczuła, co robię, zesztywniała i znieruchumiała, powoli
otwierając oczy.
Zabawne.
Z nas dwojga to ona bardziej przypominała zastraszonego sługę.
-
Nie mów o tym na głos - poprosiłem spokojnie.
Manadh pokiwała głową i wbiła wzrok w podłogę.
-
Pytaj, jeśli chcesz… - westchnąłem w końcu, z lekką
rezygnacją.
-
Nie umiem… - wyszeptała, prawie nidosłyszalnie.
-
Spróbuj jeszcze raz - doradziłem.
-
Ale jak? - mówiła coraz głośniej.
Uśmiechnąłem się z lekkim pobłażaniem, a na jej twarzy pojawił
się wyraz odrazy.
Zaskoczyło mnie to tak bardzo, że powiedziałem na głos:
-
Najpierw uwierz, że to możliwe.
-
Ale to niemożliwe! - wykrzyknęła i zakryła ręką usta,
których jednak nie otworzyła nawet na chwilę.
Pokiwałem głową z uznaniem i znów się uśmiechnąłem.
Zabawne, nie pamiętam, od jak dawna nie uśmiechałem się w tym
ludzkim świecie…
-
Jeżeli to znaczy - Manadh przeszła do rzeczy - że… coś
jest ze mną… no wiesz…
-
Nie tak? - nachmurzyłem się - och, no tak, zapomniałem,
że kiedyś byłem wolny.
Manadh puściła moją uwagę mimo uszu. Na przemian przygryzała
wargę i wykręcała palce.
Coś ją dręczyło, ewidentnie.
-
Rozumiem. -
oznajmiła - rozumiem.
Uniosłem brwi.
-
Dziecko (nie mogłem się powstrzymać), nawet ja tego nie
rozumiem.
Skamieniała, gdy powiedziałem “dziecko”.
-
Jak śmiesz! - krzyknęła, a ja zdałem sobie sprawę, że
bynajmniej nie w myślach.
-
Uciekaj! - syknąłem i popchnąłem ją w kierunku drzwi,
które w tym samym momencie otworzyły się z hukiem i uderzyły w nią.
Bałem się, że nie przeżyję tej nocy.
***
Przyszła znów. Jak kiedyś niepewnie weszła do mojej celi.
Trzymała w rękach miskę z wodą. Podeszła do mnie i nie zważając na moje
bezgłośne protesty, zaczęła przemywać moje rany.
Bat, którym mnie zbito, był… to było straszne. Ale oczyszczenie
ran było jeszcze gorsze.
To jednak dowodziło, że nie była człowiekiem, bo przecież
człowiek nie zaryzykowałby, nie przyszedłby do mnie.
Kiedy skończyła, dostrzegłem na jej koszuli małą, czerwoną
kroplę.
Wskazałem na nią.
-
Ubrudziłem cię. Domyślą się, że tu przyszłaś.
Ale ona tylko pokręciła głową i odwróciła się. Lekko
podciągnęła górną część piżamy, a ja zobaczyłem biegnące przez jej plecy i bok
głębokie rozcięcie, niewątpliwie od tego samego bata. Chociaż miała wiele
siniaków, byłem pewien, że te są od uderzenia drzwiami.
Wiedziałem, że ludzie są źli, ale nie sądziłem, że są zdolni do
takich rzeczy wobec swoich dzieci.
Bardzo delikatnie przesunąłem palcem po jej ranie. Natychmiast
opuściła koszulę i zarumieniła się, ale później twarz jej stężała.
-
Jak możesz? Skoro jestem twoją… twoją…
-
Rodaczką…? - podpowiedziałem, nie rozumiejąc.
-
Córką! - wrzasnęła (bezgłośnie), ale widząc moją minę,
natychmiast zakryła rękami usta i zaczerwieniła się, po czym zbladła.
Tego się nie spodziewałem. Miałem ochotę wybuchnąć śmiechem, ale
się powstrzymałem.
-
Z całą pewnością - wyjaśniłem - nie jestem twoim ojcem.
Na pewno.
-
Więc jakim cudem - zawstydzona, ale zdeterminowana
zapytała - jestem elfką? Moi rodzice to ludzie!
-
Mylisz się -
powiedziałem spokojnie, a ona wybałuszyła na mnie oczy. - twoja matka jest
półelfką.
-
Nie wierzę. Ja bardziej przypominam… was - zakończyła
niezręcznie.
-
Nigdy nie byłem za dobry w tych sprawach, ale spróbuję
ci to wytłumaczyć. - dobrze, że taka rozmowa nie męczy, bo ból był prawie nie
do wytrzymania. Manadh chyba zauważyła jakiś grymas na mojej twarzy, bo
powiedziała zaskakująco łagodnie:
-
Nie martw się o to. Wytłumaczysz mi następnym razem.
Teraz powinieneś odpoczywać.
Po jej policzku spłynęła łza. Srebrna.
-
Naprawdę się zaczęło - wyszeptałem - jesteś ćwiartką, Manadh.
Poczekałem, aż łza spadnie na ziemię. Manadh zadrżała na widok
gwiezdnego kwiatu. Bałem się wziąć go do ręki, gdyż podejrzewałem, że razem z
gwiazdą oddałem Harthad większą część mojej elfiej natury. Bez wahania złapałem
więc Manadh za rękę, chcąc zbliżyc ją do kwiatu. Chyba jednak, nie zrozumiała o
co mi chodzi, a może po prostu pewne ludzkie cechy były w niej zakorzenione
zbyt głęboko. Zadrżała, a na jej twarz na ułamek sekundy wkradł się wstręt.
Nie zwracałem na to uwagi.
-
Weź go - rozkazałem twardym głosem. Ćwiartka posłusznie
chwyciła kwiat. Z jękiem wstałem i ponownie złapałem ja za nadgarstek.
Pociągnąłem ją w kierunku okna i skierowałem roślinkę w stronę ożywczego blasku
żywych gwiazd. Natychmiast rozbłysła srebrem i przechyliła główkę, pragnąc
więcej.
-
Czy to… gwiazda? - niepewnie spytała Manadh.
-
To jej odbicie - odpowiedziałem cicho i stanąłem za
nią. Teraz żeby dotknąć kwiatka, musiałem ją objąć. Leciutko musnąłem srebrny
kwiatek i poczułem, jak pulsuje w nim znajome zimno.
-
Moja gwiazdo… - przerażenie zmieszało się z nadzieją i
głos mi się załamał - zabierz nas do domu...
Część VII
Nie wróciłem do domu.
Ale Manadh zesztywniała i zaczęła ciężko oddychać. Miała
zamknięte oczy. Wiedziałem, że teraz stoi w kręgu moich braci.
Nie wiem, czemu tak pomyślałem. Ale wiedziałem, że stoi na moim
miejscu.
Coś we mnie pękało. Od jakiegoś czasu to uczucie powolutku
rosło, ale teraz zaczęło rozdzierać mnie od środka. Zrozumiałem, że nie ma dla
mnie ratunku. Straciłem moją gwiazdę, ale nie dlatego, że dałem ją Harthad. Jej
dałem tylko nadzieję. To Manadh zabrała mi drogę do domu. Duszę.
Po co żyć, jeżeli nie ma się nadziei?
Poczułem ból.
Spojrzałem na moje ręce. Skóra zaczęła mi się marszczyć i
brązowieć. Palce wykrzywiły się. Upadłem. Czułem, że się kurczę, że jest mnie
coraz mniej, że umieram.
Manadh otworzyła oczy.
-
Elfy… - wyszeptała, omiatając celę spojrzeniem - mówią,
że muszę cię uwolnić...
Zobaczyła mnie.
-
Co ci jest? - krzyknęła, klękając przy mnie.
-
Elfy mają rację… - wyszeptałem drżącym, urywanym głosem
- umrę, jeśli mnie nie uwolnisz.
-
Nie możesz umrzeć… - powiedziała - ale nie moge cię
wypuścić.
-
Musisz… - zacząłem błagać. Nie chciałem śmierci. Nie
teraz, kiedy już poznałem ból umierania.
-
Chcę, żebyś był wolny… Ale nie uda nam się uciec.
“Nam”. Powiedziała “nam”.
-
Uwolnij mnie! - krzyczałem w agonii, nie dbając o to,
czy krzyczę na głos, czy tylko w myślach.
Widziałem, jak płacze. Jak patrzy na mnie i płacze.
-
Manadh, uwolnij nas! - wrzasnąłem.
Wstała i podeszła do okna.
-
Co mam zrobić? - spytała gwiazd, łapiąc kurczowo za
pręty. I nagle metal rozbłysł gwiezdnym blaskiem. Manadh naparła na kratę,
która wypadła z okropnym łomotem.
-
Szybko - zawołała i pomogła mi wstać. Nie sądziłem, że
uda mi się utrzymać na nogach, ale na szczęście moja klitka była tak mała, że
nie musiałem robić nawet kroku, by dosięgnąć okna. Uczepiłem się muru i upadłem
na trawę po przeciwnej stronie. Kiedy tylko zalśniły nade mną gwiazdy, poczułem
jak wracają mi siły. Podniosłem się i pomogłem wyjść Manadh. Zanim hałas
obudził “pana” i “panią”, byliśmy wolni.
Biegliśmy ciemnymi uliczkami bez szmeru. Manadh znała miasto
lepiej ode mnie, dzięki czemu szybko wydostaliśmy się poza jego mury i
zagłębiliśmy w lesie.
Bałem się cokolwiek powiedzieć.
Byłem wolny.
***
Zatrzymaliśmy się na niewielkiej polance. Manadh chciała
rozpalić ognisko, ale ją powstrzymałem.
-
Nie musimy unikać zwierząt, nic nam nie zrobią. Nie
jest też zimno.
Wiedziałem, że ktoś, kto całe życie spędził w murowanym domu,
będzie się bał nocy. Lasu. Gwiazd. Ale to był mój dom.
-
Elfy najlepiej czują się w nocy - wyjaśniłem jej.
Nie mogłem usiedzieć w miejscu. Chociaż wiedziałem, że tak
naprawdę wszystko dopiero się zaczyna, że będziemy jeszcze musieli stoczyć
wojnę z całym światem… W tej chwili czułem na sobie tylko noc, światło gwiazd i
nie mogłem uwierzyć, że to prawda.
-
Więc… Pójdziemy do twojego kraju? - zapytała Manadh,
przysiadając na trawie i raz po raz zerkając na niebo.
-
Niezupełnie - odpowiedziałem powoli. Zastanawiałem się,
jak wytłumaczyć jej moją sytuację?
-
Nie?! - krzyknęła, patrząc na mnie - mamy tu zostać? -
zaczęła wymachiwać rękami i poderwała się z trawy.
-
Nie zostaniemy tu długo - powiedziałem, nadal wolno i
delikatnie złapałem ją za dłonie. Lekko pociągnąłem, żeby znowu usiadła koło
mnie - ale nie możesz wejść do mojej krainy.
-
Myślałam, że… - zaczęła zaskoczona, ale pokręciłem
głową i przerwałem jej:
-
Tylko elfom wolno przejść góry.
-
Chcesz mnie zostawić…? - wyjąkała.
Zauważyła moją minę i wyrwała ręce z mojego uścisku.
-
No co? - zezłościła się - uważasz, że bym sobie nie
poradziła…?
-
Dokładnie tak uważam - potwierdziłem - tu nie
przeżyłabyś tygodnia, a do domu wrócic nie możesz. Ale… ponieważ to przeze
mnie… i ponieważ mi na tobie zależy… nie zostawię cię.
-
Zależy ci na mnie…? - powtórzyła cicho i uśmiechnęła
się niepewnie. Potem jednak westchnęła ciężko i odpowiedziała:
-
Ale to nie twoja wina, że tu jestem… To była moja
decyzja.
Zaśmiałem się cicho - wiedziałem, że to nie jest zabawne i że
pewnie Manadh znów się zezłości, ale nic nie mogłem na to poradzić - byłem
wolny, to chyba wystarczy, by śmiać się w niestosownych momentach?
-
To zostało zaplanowane zanim mnie poznałaś -
powiedziałem tylko i uśmiechnąłem się na widok jej miny.
-
Skoro tyle… choć dla ciebie to niedługo… skoro to
zostało zaplanowane, to czemu siedzimy tutaj, zamiast działać? Walczyć?
Wykonywać plan? - nie zapytała o to, co by się stało, gdyby mnie nie uwolniła -
nie zapytała o wiele rzeczy, ale ludzie tak właśnie robią - w trudnych
sytuacjach śpieszy im się, nie mogą usiąść na chwilę i spokojnie pomyśleć,
muszą coś robić. Coś wiedzieć.
-
Ale ty nie jesteś człowiekiem… - mruknąłem i tak się
stało, że chociaż to był logiczny ciąg dalszy moich rozmyślań, odpowiedziałem
na jej pytanie.
-
A gdybym… gdybym była?
-
Wtedy… Myślę, że wtedy też byśmy tu teraz siedzieli… -
odparłem wymijająco.
-
Czyli nawet jeżeli uda nam się uwolnić elfy, to ja i
tak prędzej czy później skończę… sama? Tutaj? Nie pójdę z wami? - zobaczyłem w
jej oczach strach. Pomyślałem tylko jedno: jej nie wolno się bać.
Opowiedziałem jej wszystko, całą historię. Przemilczałem tylko
to, że miałem… że miała zginąć. Zdecydowałem się na bardziej ogólne
stwierdzenie:
-
Elfy nie troszczą się o życie ludzi, bo ludzie żyją
krótko, a już szczególnie elfy nie troszczą się o swoich ciemiężycieli.
-
Pozwolisz mi umrzeć? - zapytała. To już nawet nie był
strach. To było uczucie zbyt złożone, żeby opisać je jednym słowem.
Nie było ważne, że byłem wolny. Że miałem przed sobą niemożliwą
do wykonania misję.
W tamtej chwili liczyło się dla mnie tylko to, że Manadh, moja
gwiazda, cierpi i boi się, że zostawię ją samą, że ją opuszczę, po tym jak
uratowała mi życie.
-
Nigdy - wyszeptałem - jesteś moją gwiazdą.
Była tak blisko. Mogłem
dotknąć mojej gwiazdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz